AMUPS SKI EXPEDITION – SPITSBERGEN 2015

Wiosenną porą po zimowej krainie śniegu i lodu w dniach 2-22 kwiecień 2015 dokonaliśmy z grupą pięciu mężczyzn pod kierownictwem prof. Grzegorza Rachlewicza pierwszego zimowego przejścia narciarskiego z Longyearbyen do stacji polarnej Petuniabukta (Spitsbergen). Wędrowaliśmy po lodowcach, zamarzniętych fiordach, korytami rzek i dolin w ciągłej bieli dnia polarnego. Było trudno ale PIĘKNIE … Więcej o wyprawie w tekście Jana Matuszewskiego, zapraszam do lektury, Piotr.

internet pmalczewski_0299 5

fot. Piotr Malczewski

Refleksje Jacha Matuszewskiego z drugiej części wyprawy narciarskiej do AMUPS 2015

……Kondziu ubrał się w strój kosmonauty i odjechał. Staliśmy jak zamurowani. Odcinek, który pokonywaliśmy wczoraj w nocy w 4 godziny, przejechał w 5 minut, to jakiś kosmos. Jeszcze nie wiedzieliśmy, że zanim wykopiemy stare palety spod śniegu aby je porąbać i napalić w piecyku on będzie w Longierowie wcinał burgera i popijał pifkiem. Od teraz słowo „liderszip” , „najs prodżekt” czy „łel dan” już nie zagości w naszym slangu. Nie będzie też wywiadów, które mają być komercjalizowane przez korporacje. Przechodzimy na inny akcent, wschodnio suwalski pomieszany ze śpiewnym wielkopolskim 😉 .

Skutery zmieniają Svalbard i to mi się nie podoba. Odcinek, który pokonywaliśmy 5 dni na nartach, na skuterze jedzie się 3-4 godziny. Łatwość dostępu umożliwia komercjalizację, a ona zabija ten region. Nie spodobało nam się to i od razu utwierdziliśmy się co do pierwotnej koncepcji powrotu – na nartach. Nową drogą – Nie ma siły na Polaka ;-).

Przed nami kilka dni luksusu, w dwóch kontenerach 6×2 , a zasadniczo w jednym – tym z piecykiem ;-). Tzw „chatkowanie” sprawiało nam wielką frajdę. Rąbanie drzewa, czytanie Playboya, picie herbaty i patrzenie w dal sprawiało nam wielką przyjemność. W namiocie tego nie było. Na stacji panował tzw. kawalerski perfekcyjnie zorganizowany nieład. Każdy miał swój kubek swój talerz i sztućce. Wszystko odkładaliśmy na to samo miejsce i się nie myliło. Max siedzenia/leżenia minimum sprzątania/chodzenia. Takie zasady dotyczyły wszystkich przedmiotów. Na stole i regałach stało ich kilkadziesiąt (termosy, butelki, cukier, herbata, kawa, ładowarki, świeczki, sok, przedłużacze, gazety, coś słodkiego,słonina…. I wiele innych.) , każde 5 cm było skrupulatnie wykorzystane. Myślę, że dla wielu osób zwłaszcza płci pięknej nasz zorganizowany nieład mógłby być niesprawiedliwie nazwany wielkim burdelem. Rozumieliśmy się bez słów, Jachu z Grzechem gotowali „Marysia” robiła wyborną kawę i zmywała. Piotr pilnował ognia i pomagał „Marysi”. Wieczorem – umownym – bo było ciągle jasno, rozprawialiśmy o tym co kto przeczytał, a że w obrocie była tylko jedna gazeta- Playboy-, to godziny mijały szybko przy próbie ustalenia czy wolelibyśmy aby nas odwiedziła „brazylijska 11 stka” czy Olga Niedzielska lub chociaż jej biust ;-). Parę dni nam zeszło na dyskusji.

Jedzenie na stacji było wyśmienite, po paru dniach na liofilizatach, flaczki, kapuśniak, gulasz, gołąbki to prawdziwa uczta. UAM DZIĘKUJEMY ;-). Ponadto skutery przywiozły nam depozyt, a w nim parówki, salami, żółty ser. Po kilku dniach śniadań „płatkowych” normalna kanapka nawet na pieczywie Waza smakowała wybornie. Nie ukrywam, celebrowaliśmy te dni, bo było ich mało. Późne śniadanko, coś słodkiego, kafka, potem herbatka, gazeta- wiadomka ;-), potem jeszcze coś na ząb i robiła się 13.00 ;-). Pogoda była zmienna. Z 4 dni pobytu 3 poświęciliśmy nauce, 1 na wycieczkę do Piramidy. Wtedy bez załadowanych sanek rozwijaliśmy prędkość ponaddźwiękową 6-7 km/ h. Czysta przyjemność, wycieczka do Piramidy to chyba najpiękniejsze biegówki w moim życiu. Słońce, -6 stopni, 0 ludzi, piękna trasa (jeden ślad skutera), bajecznie. Przy okazji odwiedziliśmy przyszłą nową siedzibę AMUPS na przeciwnym brzegu– jest wypas ;-). Widok na dolinę Ebby mega ;-).W Piramidzie wymieniliśmy słoninę na chleb, kupiliśmy ostatnie 4 solianki i „pamiątkowe flaszki”, aby wieczorem zamknąć temat Olgi i koleżanek z Brazylii, o których ciągle czytamy. Cena 100 pln / 0,5 l spowodowała, że ograniczyliśmy nasze potrzeby do minimum. Kolejne dni to odwiedzanie stacji pomiarowych UAM w okolicy, które albo były zniszczone przez niedźwiedzie albo nieczynne od jakiegoś czasu z innych powodów. Ta zniszczona przez misia wyglądała tak, jakby dorosły osobnik liczył na to, że w pojemnikach na deszcz i skrzynce informatycznej znajdzie focze mięso 😉 , jak nie znalazł to zaczął jeść kable , a że były niedobre to się tak wkurzył, że okładał łapami całą stację wyginając co się da. 😉 . Przynajmniej tak sobie wyobraziłem tą scenę, bo stacja przy Skotte Hytta przypominała zdezolowanego stracha na wróble.

Kolejnego dnia poszliśmy na lodowiec Pollock. To było wyzwanie. Na bardzo ostrym podejściu poszły w ruch czekany i rakiety. Na szczycie lodowca byliśmy koło 21.00. Silny wiatr i przeszywające zimno zapamiętamy na długo. Naukowcy pracujący w takich warunkach zyskali +10 pkt respektu w naszych oczach ;-). Schodząc mierzyliśmy grubość pokrywy śniegu na lodowcu. Ponoć było dużo. Nie wiem czy dużo czy mało, my z Mariem dyskutowaliśmy co zjemy na obiad. Schodziliśmy wielkimi zygzakami wbijając sondę około 40 razy, było nam tak zimno i byliśmy tak zmęczeni, że z ciekawością sprawdzę na GPSie ile zygzaków, zygzaczków i zygzyniów wykonaliśmy chwiejnym krokiem na trasie. Do stacji dotarliśmy po 1.00 , w sam raz na kapuśniak ;-). Dzień później my poszliśmy na Ebbę, ale Mario został i „czytał” cały dzień w stacji książkę „Endurance” – relację z wyprawy Shekletona . Chyba dokończył 1 szą stronę, choć pewien nie jestem. W końcu endurance znaczy wytrzymałość ;-). Kolejny dzień to wizyta na lodospadzie Ebby z rakami i czekanami. Fajna zabawa. Wieczorem pakowanie. Odliczamy litry benzyny, po 0,6 na dobę na namiot . Liofilizaty po 1 na dzień + 2 extra , śniadania i słodycze. Te ostatnie już są w reglamentacji bo się kończą i mamy ledwo po 1 szt chałwy i batonie na dzień. Liczyliśmy na zapasy Kondzia, ale zostawił tylko spodnie i trochę liofów. Jest jeszcze suszone mięso, które nie raz ratowało głodne żołądki z opresji. W swoim notesie zapisuję „ patrząc z Piramidy przez lornetkę na naszą przyszłą trasę daję tylko 60% szans, że uda się ją przejść, ale raczej nastawiam się, że będzie trzeba zawrócić i wzywać skutery lub jak się uda to wracać tą samą drogą. W najgorszym wariancie wrócimy tydzień później…jakoś.” Ktoś kiedyś powiedział, że jak wątpisz w zwycięstwo to nie wychodź na boisko, ale przypomniał mi się Andrew Gołota i zwarłem poślady. 😉

Nadszedł ten dzień. Jak mawiał klasyk „czas opuścić ciepły kurwidołek” , a Mario dodał „ nie ma siły na Polaka”.

Pakujemy do stacji wszystkie sprzęty, meble, generatory, narzędzia. Wszystko już schowane przed misiem. Około 12.00 gotowi do drogi. Spuszczamy powyginane przez niedźwiedzia żaluzje, przekręcamy kluczyk i ruszamy. Tym razem w nieznane. Żadnych skuterów i żadnej pewności, że uda się przejść obranym wariantem. Idziemy na „szagę” przez zamarznięty Bilefiord. Częściowo po śladach skutera częściowo nie. Po drodze łapiemy wycieczkę jadącą do Piramidy i przekazujemy 4 kg słoniny dla pracujących tam Ukrainek. U nas słonina nie schodziła, dbamy o linię ;-). Drogę pokonujemy czujnie bo wiemy, że są tu w okolicy dwie niedźwiedzice z młodymi. Jedna z trójką (już ja mijaliśmy) druga z dwójką. To nie jest przypadek, że na Svalbardzie nie wolno wychodzić poza miasto bez broni. Statystyki podają jak mało jest ataków niedźwiedzi na ludzi, ale nie podają jak często są one odstraszane strzałami z broni. Szczerze, z Longier bez broni bym nie wyszedł. W Arktyce miś wygrywa we wszystkich dyscyplinach. Pływanie, bieg, zapasy, wąchanie, pożeranie …..waży 600kg i ma 3m jak stanie na tylnych łapach . Jak ryknie to nawet Szarapowa wypada blado….

Po pokonaniu długiego odcinka po nieutwardzonym śniegu dochodzimy do latarni morskiej na przylądku ….. po przeciwnej stronie fiordu. 17 km za nami. Prognoza mówi o silnym wietrze, decydujemy się na nocleg osłonięci ścianą latarni, bo już wieje. Wchodzimy na górę , a Grzechu mówi – tam jest niedźwiedź. Lornetki, teleobiektywy i weryfikacja. Tak, 600m od obozu chodzi niedźwiedzica z dwoma młodymi (to ta druga). Głosujemy co robić. Jest decyzja -> cytuję „ zostajemy, w razie czego spierdolimy na górę, trzeba tam zostawić jeden karabin i termos”. Tak też się stało. Zbudowaliśmy ścianę ochronna od wiatru i rozbiliśmy obóz. To była nasza pierwsza ściana, budowa zajęła około 1h, ale było warto. Nocleg był cudowny, w 3 osobowych namiotach spaliśmy po dwóch – to Hilton 😉 , do tego cisza i jeszcze wykopane doły w przedsionkach aby wygodnie siedzieć, pełen komfort. Od tego noclegu już zawsze kopaliśmy dziury w przedsionkach a budowanie ściany nas nie przerażało. Nabraliśmy pewności siebie, uwierzyliśmy, że poradzimy sobie w każdych warunkach i ściana nas w razie czego osłoni. Warta tej nocy była wyjątkowa, polegała na obserwowaniu niedźwiedzia, który gdyby chciał znalazł by się przy naszym obozie w ciągu 2 minut. My wiedzieliśmy, że on tam jest i on wiedział, że my jesteśmy tu. Wiedział też co jedliśmy na obiad bo wiało w jego stronę, my nie wiedzieliśmy kiedy on jadł ostatni raz i co zamierzał zjeść w najbliższym czasie….

Jak zawsze wstajemy po 8 h od położenia się spać. Rano zwijanie, 3 h – rekord – i jesteśmy gotowi na symboliczne „przysiądźmy przed podróżą”, to taka celebra palaczy , która dla niepalących gotowych do drogi oznacza, że niebawem wychodzimy, czyli za około 20 minut ale może się przeciągnąć ;-). Fajka, siku, sprawdzenie sprzętu, czy nic nie zostało, „pocałować Jezuska z stopki, sprawdzić czy zamknąłem” i wyjazd. Początkowo idziemy spokojnie wzdłuż brzegu. Brzeg staje się tak stromy, że musimy wejść na stopę lodową. To takie 2-3 m półki pomiędzy wodą a zboczem. Fale, które uderzają w stopę rozbryzgują się i powodują, że na stopie powstają wielkie bryły lody. Kolejne 2-3 dni spędzimy „na stopie” lawirując z pulkami pomiędzy bryłami lodu, które tam wyrosły. Będziemy się modlić aby naprzeciwko nas nie wyszedł niedźwiedź , bo wtedy będzie próba sił, a ja nie wiem czy bym strzelał czy bym się cofał i będziemy się modlić aby stopa miała szerokość większą niż nasze pulki (sanki) czyli jakieś 50 cm. Uprzedzając waszą ciekawość, część naszych modlitw Pan B wysłuchał a części nie.

Stopa zaczęła się zwężać i co gorsza – o zgrozo- temperatura poszła mocno w górę , coraz mniej śniegu, coraz więcej kamieni, jest odwilż. Idziemy w nieznane i robi się dość wąsko. Rzekł bym za wąsko. To dopiero początek nowej trasy a już masakra, ustawiam swój umysł na „będzie masakra do kwadratu” i liczę, że to wystarczy. Po drodze już kilka razy były sytuacje, w których musieliśmy we dwie osoby ubezpieczać sanki aby nie wpadły do fiordu i nie wciągnęły „ciągnącego” pod wodę. Po dwóch godzinach przeszliśmy marne 4 km, w planie było 20 km na dzień – niewykonalne i właśnie cała koncepcja stawała się nierealna ;-(. Co gorsza stopa „się skończyła”. Tzn był obryw bryły lodu ze zbocza na stopę i trzeba było przenosić 1-ne pulki w 3 osoby. Myślałem, że najgorsze za nami. Po 30 minutach okazało się, że tym razem obryw miał kilka metrów szerokości. Trzeba było przejść plażą. Plaża jest zalewana wodą co kilkadziesiąt sekund , więc musimy rozładować pulki i przebiegać z „elementami bagażu” pomiędzy falami . To jakieś 100m , bagaż z jednej pulki to 3 razy w tą i z powrotem. 100m w 30 minut. Jeżeli takie sytuacje się powtórzą nie ma szans na to aby przejść tą trasę i zdążyć na lot. Nie wiemy co nas czeka, ale morale siada dramatycznie. Wizja burgera z pifkiem, które Kondziu zjadł 5 dni temu bardzo się oddaliła. W końcu przenieśliśmy na plecach całość, jednych fala zalała po drodze, innych nie, mieliśmy to w d… Marzyliśmy o tym aby to się nie powtórzyło. ½ godziny pózniej po kluczeniu pomiędzy bryłami lodu, znowu stopa się „skończyła”, tym razem „los się uśmiechnął” , bo plaża była szeroka. To był hit. 4 gości ubranych w stroje polarne ciągnie po kamienistej plaży sanki wyładowane towarem (40 kg). Normalnie wysłałbym ich do wariatkowa, ale mój mózg nadawał na innych falach i nie widziałem w tym nic nienormalnego. Pełne zrozumienie. Wydawało się, że to był ostatni najmocniejszy akcent tego dnia. Tak po drodze myślałem sobie, czy byśmy się zdecydowali na to gdybyśmy wiedzieli co nas czeka ? Nie. A teraz jak piszę to cieszę się, że wybraliśmy ten piekielny wariant a nie „tą samą drogę”. Kuriozalne. Wydawało się, że trawers wokół Cowan Odden to piekło. Doszliśmy do Gas Odden, ledwo staliśmy na nogach. Zerwał się bardzo silny wiatr i wiedziałem, że nie będzie łatwo z rozbiciem namiotów. Jak zawsze dylemat wieczoru, czy szukamy osłoniętego miejsca czy raczej takiego „daleko od misiów” , a to nie jest jednoznaczne. Wybraliśmy to drugie. Wiatr się wzmaga, my kompletnie wyczerpani w progu doliny Gipsdallen. Z jednej strony się cieszymy bo do Gipsdallen można wezwać skuter , z drugiej morale spada bo robi się coraz cieplej idzie odwilż mocno wieje i trzeba rozbić obóz. Jest 22.00 zapada decyzja . Rozbijamy obóz. Wiatr bardzo silny, musimy budować ścianę śnieżną. Mija godzina, wszystko mokre, jest co najmniej +2 stopnie. Budujemy ścianę. Stawiamy pierwszy namiot. Patrzymy co się dzieje, nie ma szans aby się utrzymał, przy takim wietrze raczej się podrze niż przetrwa. Syf. Poszerzamy ścianę, ale to niewiele daje. Wciąż bardzo mocno wieje. Pierwszy raz na wyprawie zrozumiałem, że tej nocy pomimo ściany może się okazać, że nie rozbijemy namiotu = nie ugotujemy, nie wyśpimy się, będziemy po prostu musieli „przetrwać” noc, a to dla reszty zespołu może być „nowinka”. Po chwili proponuję aby spróbować rozbić chociaż jeden namiot tuż przy ścianie. Wiatr lekko zelżał i udało się. Zakładaliśmy, że jeden stoi na warcie a trzech śpi w namiocie, powinniśmy dać radę w jednym. To była dobra decyzja, ledwo stanął a zaczął padać deszcz. Deszcz w kwietniu na Svalbardzie to anomalia. Dla nas to była masakra. Wszystko co było wilgotne, a wszystko było wilgotne teraz jest mokre. Spodnie, czapki, rękawice, kurtki, buty. Obyś tego bracie nigdy nie doświadczył…. Chowamy się w namiocie. Mario i Piotr na tył, my z Grzechem rozpalamy w przedsionku Primusy i gotujemy dla wszystkich. 10 l minimum. Wieje, pada , niebo zaciąga się chmurami, wygląda to koszmarnie. Już dzisiaj szliśmy po kamieniach, przy odwilży w kolejnym dniu sanki nie wytrzymają ciągnięcia po kamieniach bo i tak już są dziurawe. Jest słabo ;-(. Co gorsza jest łączność. Ja odpuszczam. Mario rozmawia z Justyną i „udajemy że jest spoko”.

Po dwóch godzinach jesteśmy najedzeni, termosy są pełne ciepłej herbaty. Jest szansa na sen. Mam pierwszą wartę. Zaczyna się o 1.00 w nocy. Cały czas leje deszcz i wieje, wszystko mam już mokre więc nie bardzo wiem w co się ubrać. Kucam w przedsionku pełnym butów, Primusów, żarcia, termosów słucham jak chłopaki chrapią i co 20 min wychodzę na deszcz sprawdzić czy nie ma misia. Najgorsza warta w życiu. W końcu 3.00 wchodzę mokry do śpiwora.

Wita nas słoneczny ranek…………..-5 stopni. Wszystko zamarznięte na kość. Od dzisiaj wiem, że na Svalbardzie w zimie należy się bać 3 rzeczy: wiatru, deszczu i niedźwiedzi. Reszta jest do ogarnięcia. Decydujemy się iść dalej wzdłuż wybrzeża licząc, że najgorsze za nami.

Ku mojemu zaskoczeniu rozpoczął się najpiękniejszy dzień całej wyprawy. Trawersujemy dolinę Gipsdallen tuż przy fiordzie. Sceneria niessssamowita, wielkie kry kołyszą się przy brzegu, słońce, dość wąska stopa lodowa, na szczęście bez kamieni. Do Tempelfiordu jakieś 14 km , nadal nie wiemy czy da się tędy przejść. Ta niewiadoma ekscytuje ale jest wyzwanie.

Nie ma żadnych śladów innych niż niedźwiedzia, to mało pocieszające, bo stopa lodowa jest na tyle wąska, że na bank w razie czego się nie miniemy. Ktoś będzie musiał ustąpić. Dzień zaczynam tradycyjnie od „ Zdrowaś Mario łaskiś pełna….” Oby nie trzeba było wracać. Po dwóch godzinach dochodzimy do miejsca gdzie stopa lodowa przypomina molo w Jastarni. Ma metr szerokości a fale rozbryzgują się w powietrzu . Normalnie robi się w takich momentach romantyczne selfi , a w naszym przypadku była to inna zabawa. Wyścig z pulką pomiędzy bryłami lodu na 1,5m stopie pomiędzy rozbryzgującymi się falami nad głową. W tej grze były odcinki specjalne, w których sanki nie wyrabiają na zakręcie i spadają z półki, dla zawodnika który je utrzyma, wyciągnie i idzie dalej jest bonus – możliwość kontynuowania gry przez kolejne 10 km 😉 , oraz burger ……za 4 dni. Konkurujemy kto zrobi więcej podwójnych Salchowów i potrójnych Rittbergerów, czyli ile razy sanki spadną w stronę fiordu lub osuną się ze zbocza wykonując podwójne lub potrójne obroty. Jury orzekło, że wygrali wszyscy, każdy miał swój styl, zaliczył wszystkie kombinacje skoków i nikt nie wpadł do wody.

Po kilku godzinach doszliśmy na przylądek pod iglicą Skiltrakten. Przepiękna miejscówka, martwiło że jedyne ślady to te misiowe 😉 i do tego jakoś takie bardzo duże. Dla nas to normalka, więc jemy spokojnie lunch , limfy, chałwa, baton, mięso, herbata. W końcu „przysiadamy przed podróżą” i z wielką ciekawością ruszamy dalej. To jest niesamowite, gdy idzie się nową drogą, która nie wiadomo czy jest do przejścia, patrzy się na kolejny przylądek z nadzieją, że dalej będzie OK. Tak też wyglądały kolejne 4 h. Krytyczne. To było miejsce, z którego wycof nie dałby szans na powrót „naszym samolotem”. Musielibyśmy ten Mordor pokonać jeszcze raz i wracać przez góry . „Zdrowaśki pomogły”, pewnie takich jak było było więcej ;-). Szliśmy kolejne 4 h równią w kierunku przylądka Bjonasletta otwierającego zamarznięty Tempelfjord. Idziemy , idziemy, idziemy , szczęśliwi, że jest śnieg i lód a nie kamienie i plaża, kolejne stromo nachylone zbocza , potrójne Tulupy i wywrotki . Nagle patrzę a tu po prawej stronie na plaży leży łopata ! a obok są ślady skutera. W tym momencie krzyczę do chłopaków „Lamia ściągaj tę pilotkę….Booooocian „ . Od tego momentu wiedziałem, że jak ktoś tu dojechał na skuterze to my na bank damy radę. Szliśmy spokojnie szerokim zboczem wzdłuż przepięknych skał Templet kolejne bajeczne 4 km . W końcu założyliśmy narty , zwiększyliśmy prędkość do 5 km/ h i „po chwili” byliśmy w Templefiordzie.

Tak naprawdę to był koniec tego co nieznane. Rzuciliśmy się sobie wzajemnie na szyję, bo wiadomka – nie trzeba będzie wracać przez Mordor ;-). Było późno, za nami połowa drogi na dzisiaj. Wtedy pojawiły się jakieś fenomenalne rezerwy i „sieknęliśmy” Templefjord dwa razy szybciej niż w tamtą stronę. Dla mnie, to był najpiękniejszy kawałek całej wyprawy. Z Gasodden do Fredheim. ;-), bo był dziewiczy, bo był trudny ale bez kamieni, bo były przepiękne góry nad nami, bo woda obok, bo nieznany, bo się udało ;-). Na końcu spotkaliśmy Francuzów schodzących z NewtonToppena i poczęstowaliśmy ich naszym suszonym mięsem, oni przynieśli francuski ser i wędlinę zapakowaną próżniowo z nr 16 i wszystko było było jasne. Wyglądali jakby wyszli z najdroższego butiku dla polarników i mieli sponsora na 100 K euro. Najważniejsze, że smakowało im nasze żarcie. Nie ukrywam że ich ser i wędlina były wyborne.

Nie bardzo wiem co więcej napisać bo kolejne dni szliśmy „skuterową drogą”.

„Skuterowy szlak” który był dla nas 2 tyg temu wyzwaniem, teraz jest lekko „nudny”. Rozbijamy obozy w 30 minut, zwijamy podobnie. Nie trzeba dużo mówić co kto robi, po prostu się to robi. Weszliśmy na inny poziom gry. Rozumiemy się bez słów, nie boimy się natury. Potrafimy „współżyć” z mrozem, wiatrem i bielą 😉 , co poniektórzy już się martwią, że to się zaraz skończy. Piotr i Mario super sobie radzą ze wszystkim , nie trzeba na nich czekać i w niczym pomagać.

Przed nami trzy dni do Longierowa/Hamburgerowa ;-).

Po drodze 2 noclegi w Adeventdallen, które nie robiły wrażenia, były po prostu przepiękne. Co ciekawe 3 tyg temu to tutaj prawie załamała się wyprawa. Jesteśmy coraz bardziej zmęczeni, stres puszcza i trafiają się odcinki, na których zasypialiśmy idąc, bo po kilku dniach pełnienia wart naprawdę jest się permanentnie niewyspanym. Hit powrotu miał miejsce gdy minęły nas na lodowcu kajaki ;-). Szok. Naprawdę nie paliliśmy trawki ;-). W tym roku znani polarnicy Norbert Pokorski i Krzysiek Michalski, zdecydowali się na przywiezienie kajaków na Svalbard. Przeciągnęli 150 kilogramowe zestawy (kajak + sanki ze sprzętem) ponad 300km po okolicy. Pływali po fiordach pomiędzy krami, a na końcu o mały włos nie wyprzedzili nas na podejściu pod przełęcz . Byliśmy pod mega wrażeniem Norberta. Wizja, że mija nas kajak na lodowcu i gość który ciągnie 130 kg ( my mamy jakieś 35 kg) nie dała nam spokoju i tempo wzrosło do 6 km/h. Ciągle oglądaliśmy się za siebie. 😉

Dwa dni później jedliśmy hamburgera i piliśmy piwo. 3 tygodnie temu jak Pani podała nam ten sam zestaw po prostu go zjedliśmy, teraz zanim ktokolwiek dotknął posiłku minęło 10 minut. 10 minut wąchania, oglądania, obracania, ponownego wąchania, sprawdzania co jest w środku, czy aby nie za dużo przypraw, nie za mało boczku ….. Hamburger był bardzo OK.

Noc leg w Longier pod namiotem to już formalność, wybraliśmy najlepszą miejscówkę z najlepszym widokiem na miasto fiord i góry. Pełen wypas. Klienci z 4ro gwiazdkowego hotelu przychodzili do nas aby pstryknąć fotki z widokiem, taki syf mieli za oknem (płacąc 200 euro). A my jak Grześ spuentował -> nie w Radissonie tylko w Gratissionie ☺. Było pysznie.

Nie wiem co napisać o dniu kolejnym. Po prostu była ciepła woda, pierwszy raz od 3 tygodni…. Niesssssamowity wynalazek.

Chciałem szczerze pogratulować wszystkim uczestnikom wyprawy. Dla wszystkich było to zupełnie nowe doświadczenie i wszyscy duże się od siebie wzajemnie nauczyliśmy. Dziękuję wszystkim , a w szczególności Grzegorzowi, który w żadnym momencie nie zwątpił, że uda nam się przejść tą trasę . To była wielka frajda być tam z wami, tych 3 tygodni mojego życia nigdy nie zapomnę i jakże CIEPŁO je będę wspominał.

Tekst: Jan Matuszewski vel Jahu, Fotografie: Piotr Malczewski

Refleksje Jacha Matuszewskiego z drugiej części wyprawy narciarskiej do AMUPS 2015 na FB

fot pmalczewski 8364 8

fot pmalczewski 8364 12fot pmalczewski 8364 30fot pmalczewski 8364 32fot pmalczewski 8364 34fot pmalczewski 8364 35fot pmalczewski 8364 38fot pmalczewski 8364 40fot pmalczewski 8364 46fot pmalczewski 8364 48internet fotpmalczewski 0096 6internet pmalczewski 8896 12intern fotpmalczewski 9764 3intern fotpmalczewski 9764popr foto loga svalbard

Posted in Uncategorized.